Rano po śniadaniu, kończymy pakowanie plecaków i wychodzimy na autobus. W poruszaniu się autobusami po Sajgonie niezawodna okazała się aplikacja Busmap. Z hotelu na przystanek mamy jakieś 300m. Na autobus nr 139 czekamy 10 minut. Wsiadamy i jedziemy na dworzec autobusowy Ben xe Mien Tay. To ostatni przystanek, więc nie ma obawy, że przeoczymy, ale dla pewności co jakiś czas zerkam na telefon, gdzie BusMap pokazuje dokładnie aktualne położenie autobusu. Na dworzec docieramy po ok.30 minutach. Kupujemy bilety do Vinh Long na autobus firmy Futabus za 110k. Odjazd za 10 minut. Autobus okazuje się z miejscami do leżenia. Tak więc na leżąco po około 3 godzinach docieramy do celu. To jeszcze nie koniec podróży. Musimy dostać się na wyspę An Binh, gdzie mamy zarezerwowany homestay. Nie zdążyliśmy dobrze wyjść z autobusu a przed nami wyrósł tłumek mototaksiarzy z ofertą podwózki. Dogadujemy się na 30k od skutera i bierzemy 4. Duże plecaki ładują do przodu, przed siebie, a my z małymi na plecach i pełni obaw ruszamy po raz pierwszy w taki sposób. Jazda okazuje się całkiem fajna, obawy bezpodstawne, nawet kobietom się podobało.
Docieramy do przeprawy promowej. Na prom wchodzimy już pieszo. Opłata 1000 dongów płatne przy zejściu. Po drugiej stronie niewiadomo skąd podbiega do mnie facet i mówi coś o podwiezieniu za free. Okazuje się, że z homestaya wysłali po nas skuterki. Nic o tym wcześniej nie wiedziałem, musieli na nas trochę czekać bo nie uprzedziłem o której przyjedziemy. Super, docieramy na miejsce, meldujemy się i po krótkim odpoczynku bierzemy rowery i jedziemy zwiedzać wyspę. Wcześniej zamawiamy kolację na 19.
Jedziemy ścieżką wśród okolicznych plantacji bananów. Jest odlotowe, zielono, egzotycznie. Gubimy się przejeżdzając przez mostki na licznych tutaj kanałach. Trafiamy do wiejskiego sklepu gdzie pijemy pyszną kawę mrożoną zaparzaną w tradycyjny sposób. Do kawy dostajemy jeszcze herbatę jaśminową. Wszystko razy 4 za 40k. Nieźle.
W drodze powrotnej Łukasz łapie gumę i do tego wracamy inną drogą no i oczywiście błądzimy. Pompowanie w przydrożnym warsztacie wystarcza tylko na trochę. Po przejściu kilku kilometrów Łukasz ma dość, załatwia mototaxi i jadąc na motorku ciągnie dalej swój rower. My za nimi i dzięki temu już bez błądzenia w zapadających ciemnościach trafiamy do domu. Na kolację oczywiście spóźnieni, ale to nic. Czeka na nas uczta. Zamówiliśmy zestawy na parę za 300k, a co? Każdy zestaw to 7 dań. Kolację kończymy owocami. Po raz pierwszy jemy rambutany. Pycha.